wtorek, 16 września 2014

INIZIO

image
image
image
Choć jakimś cudem zdałam maturę z matematyki, nie zdecydowałam się na bycie studentką. Alternatywą okazał się wyjazd do USA jako Au Pair. Wiem, najlepiej zacząć od początku. Dla mnie wszystko rozpoczęło się od pobytu w NY i uczestnictwa w Au Pair Care Academy.
25 sierpnia - wylot z Krakowa do Monachium, stamtąd do NY. Nie wiem czy wszystko ze mną w porządku. Nawet bardzo bolesne i przykre pożegnania nie potrafiły uświadomić mi, że wyjeżdżam nie na tydzień czy miesiąc tylko na rok. 
Ostatnie “do zobaczenia za rok” usłyszałam od M. i A. w Krakowie, dziękuję za milutkie parę godzin i różne smakołyki :3
Po przejściu tryliarda bramek, punktów ochrony i łącznie po około 13 godzin lotu byłam w USA, czekając na busa do Hotelu w NJ gdzie miało odbyć się szkolenie. Trwało one 3 dni i było bardzo męczące! Pobudka o 6 rano, choć zajęcia rozpoczynały się o 8, organizm, który dalej nie potrafił się przestawić po zmianie czasu i cukier. Wszędzie cukier! To pierwsze co przyszło mi do głowy po przyjeździe tutaj. Nawet chleb jest słodki. Niektóre z lekcji były moim zdaniem bardzo przydatne np. pierwsza pomoc czy stadia rozwojowe u dzieci, ale reszta. Ehh, mogłoby jej nie być. Uwierzcie, po pierwszym dniu chciałam wrócić do domu. Wszystko było takie obce, ludzie, drogi, jedzenie, powietrze, WSZYSTKO. Drugiego dnia chciałam już koniec zajęć, polecieć do Rodziny Goszczącej i mieć to za sobą. Wyobrażanie sobie życia z nimi było bardzo stresujące, nawet to jak się z nimi przywitam po wylądowaniu w Waszyngtonie. Innym plusem pobytu na Akademii było poznanie kilku polskich Au Pairek, niestety ich Rodziny Goszczące nie żyją blisko mnie, ale mam kogo odwiedzać! 
W drugi dzień Akademii wszyscy czekali na wieczór i 3 autobusy, które miały zawieść nas prosto do Wielkiego Jabłka! Chciałam opisać to w innym poście, ale naprawdę nie ma co się rozpisywać. Wycieczka objazdowa, 5-minutowy przystanek z widokiem na Statuę Wolności, która była na drugim wybrzeżu i 15-minutowy spacer po Central Parku.
Ostatnim przystankiem była półtoragodzinna przerwa na Time Square, gdzie nie ma naprawdę nic ciekawego! Same reklamy, tłum ludzi i wariatów. Hejt-Kejt, wiem, ale wolałabym spędzić ten czas np. w Central Parku niż tam. Wycieczkę prowadził świetny przewodnik. Opowiadał wiele ciekawych rzeczy, przytaczał mniej lub bardziej znaczące fakty. Szkoda tylko, że czasem zagłuszały go siedzące z tyłu Francuzki. 
image
image
image
image
image
image
image
image
Nadszedł dzień trzeci, tylko kilka godzin zajęć, a potem kolejny powód do stresu. Samotny lot z NY do Waszyngtonu. Resztę tego dnia opiszę w kolejnym poście. 

2 komentarze: